WSPOMNIENIA

defslideshow

Wspominamy naszych Profesorów (1)

Kilka razy prosiliśmy Was o napisanie choć kilku zdań wspomnień ze szkolnych lat. Tylko pojedyncze osoby odpowiedziały na ten apel. Ostatnio na naszym oficjalnym profilu na Facebooku… posłużyliśmy się małym fortelem. mamy nadzieję, że niewinnym. Wstawiliśmy fotografię jednej z legendarnych nauczycielek naszej szkoły, prof. Myszczyńskiej. I poprosiliśmy o dopisanie, kto dla Was jest taką legendą. Nasz fortel przyniósł efekty. Wypowiedziało się wielu z Was. Niektórzy nawet nieco szerzej niż jednym słowem, zdaniem czy wpisanym nazwiskiem. Te nieco dłuższe wspomnienia teraz kopiujemy i wstawiamy tutaj. Nie wykluczamy, że takie wpisy – „Wspominamy naszych Profesorów” – będziemy tworzyć tutaj w podobny sposób w przyszłości. Dlatego dziś – część pierwsza.

***

Gdy byłem w klasie maturalnej, Pani prof. od j. rosyjskiego lekko się na mnie uwzięła. W pierwszym półroczu było chyba 8 dwójek, w drugim z 10. Zdawałem maturę z j. rosyjskiego i zdałem na 4. Nie podaję nazwiska Pani profesor, ale bardzo mile Panią wspominam. Pozdrawiam.

Roman Kasprzak
(zamieszczone 23.09.2022)

***

Nie każdy wspomina dobrze LO. To przyczyną są nauczyciele. Aby zorganizować zjazd klasowy musisz się napracować. Zjazd klasowy lub rocznika to ciężka praca. Ja mam różne wspomnienia. Nauczyciela matematyki niemile wspominam, gdyż jak się dowiedział, że idę matematykę w klasie maturalnej, to otrzymałam tylko trzy. Skończyłam studia z matematyki z czwórką.

Zofia Kulejewska
(zamieszczone 23.09.2022)

***

Pani Lora Pawliszcze, p. Tomasz Baldy, p. Tomasz Gucwa. Przekazywali znacznie więcej, niż tylko wiedzę w zakresie swojego przedmiotu. Dla mnie oni uczyli też przy okazji, jak żyć i zarażali wartościami, które były im bliskie. Tę trójkę wspominam najlepiej, najczęściej i najcieplej i z prawdziwą wdzięcznością.

Patrycja Kruba
(zamieszczone 19.09.2022)

***

Prof. Jadwiga Myszczyńska uczyła mnie w LO matematyki i przez cały okres nauki była wychowawczynią klasy, do której uczęszczałem. Osoba wielkiej kultury i wielkiego serca. Matematyka była moim ulubionym przedmiotem. Zajęcia prowadzone przez Panią Myszczyńską były na poziome zdecydowanie wyższym niż inne przedmioty. Potrafiła też konsekwentnie egzekwować wiedzę.

Bogdan Grzyb
(zamieszczone 19.09.2022)

***

Niemal wszyscy nauczyciele naszego liceum mieli bardzo ważny wpływ na nasze życie… i wszystkich wspominam z ogromnym sentymentem. Autorytety dla mnie największe to niewątpliwie prof. Helena Słaboń, prof. Łora Pawliszcze – nasza wychowawczyni!!!

Marzena Włodarek-Mokri
(zamieszczone 19.09.2022)

***

Pani Barbara Ryło była naszą wychowawczynią, żona dyrektora Aleksego Ryły. Była skarbnicą wiedzy historyczne.

Danuta Heluszka
(zamieszczone 19.09.2022)

***

Wszystkich Państwa Profesorów bardzo mile wspominam. Pan Edward Bogatko – pierwsze moje obozy harcerskie. Prof. Pietrzak, prof. Blaźniak, prof. Słaboń, prof. Pawliszcze, prof. Pulas.

Roman Kasprzak
(zamieszczone 19.09.2022)

***

Prof. Helena Słaboń, najcudowniejszy człowiek, pedagog, kobieta. Miałam to szczęście, że była moim wychowawcą.

Aneta Krawczyk
(zamieszczone 19.09.2022)

***

Dla mnie największym autorytetem jako pedagog i trener był Jan Sikora, długo długo nikt i pojawią się Łora Pawliszcza i Waldemar Drynda. Również w pamięci zaznaczył się „specyficzny” nauczyciel matematyki Latuszek wraz ze swoim notesem traktorzysty i super modelem Syreny.

Leszek Kotarski
(zamieszczone 19.09.2022)

***

Mój autorytet – ś.p. Pani Profesor Helena Słaboń i Pani Urszula Chęcińska-Milik. Miałam to szczęście uczyć się właśnie u tych Profesorek.

Aleksandra Szukała
(zamieszczone 19.09.2022)

***

Mnie „urządzili” humaniści. Szkołę zacząłem z zupełnie innymi zainteresowaniami, ale to były takie osobowości, że… no cóż, uległem. Dlatego skupię się na „winowajcach”. Pani Profesor Marietta Gworys – wychowawczyni i polonistka, która zachęcała do sporów i dyskusji, cierpliwie znosząc młodzieńczą donkiszoterię. Pan Profesor Tomasz Gucwa – historyk i tak naprawdę pierwsza okazja kontaktu z poziomem akademickim, zarówno pod względem wiedzy jak i… sposobu bycia. Pan Profesor Tomasz Baldy – anglista emanujący pogodnym nastawieniem i humorem (potem, dużo później, miałem okazję uczyć polskiego jako obcego i starałem się to jego podejście naśladować). Jeszcze kilka osób wspominam równie ciepło i ze świadomością, że coś z nich noszę w sobie. Niech wybaczą, że ich nie wymieniam. Ledwie pojedyncze z nich pozostały w szkole do dzisiaj. Były i osoby… niech będzie tak: „mniej zasłużone”. Ale z perspektywy czasu to wszystko jest i tak tylko miłą anegdotą do wspominania od czasu do czasu.

Jarosław Jędrysiak
(zamieszczone 18.09.2022)

– – — – –

 

Dyrektor Aleksy Ryło z prywatnej perspektywy

W okresie licealnym pamiętam go jako kompetentnego pedagoga (uczył nas języka polskiego) oraz utrzymującego dystans dyrektora, surowego lecz sprawiedliwego. Pani Barbara Ryło uczyła nas historii i języka francuskiego, prócz tego prowadziła bibliotekę szkolną. Moje wspomnienia z tamtego czasu z konieczności są obarczone subiektywnym punktem widzenia uczniaka – pamiętam psikusy i dowcipy, w mniejszym stopniu fakty mogące wzbogacić publikację.

Państwo Ryłowie po przejściu na emeryturę zamieszkali w sąsiedztwie moich rodziców. Było ogromnym życzeniem Mojej Matki, by te domki były zamieszkane przez emerytowanych pedagogów. Domki pozostawione po przeprowadzce szkoły w Kuźniczce do nowej siedziby (1966 r. – wybudowanie szkoły „Tysiąclatki”) wg mojego Ojca – wieloletniego kierownika tej szkoły – miały służyć emerytowanym nauczycielom. Rodzice i państwo Ryłowie bardzo się przyjaźnili i wiele czasu spędzali razem. Mieli wiele wspólnych tematów i przeżyć. Warto zaznaczyć, że środowisko nauczycieli i dyrektorów okolicznych szkół było w tamtych latach bardzo skonsolidowane; od najmłodszych lat pamiętałem wzajemne kontakty i wizyty pedagogów z krzepickiego liceum oraz szkół podstawowych z Krzepic, Starokrzepic (dyrektor Szelągowski) i Dankowic (dyrektor Ostrowski). Ich znajomości i przyjaźnie trwały od wielu lat, a niektóre od czasu okupacji niemieckiej i zajęć tajnego nauczania. Moi rodzice aktywnie brali udział w tajnym nauczaniu, co po latach zostało docenione przez MEN w postaci wysokich odznaczeń państwowych i resortowych. (Od kilku lat na Powiślu w Warszawie stoi piękny pomnik poświęcony nauczycielom okresu tajnego nauczania).

Ja w tym czasie skończyłem studia i podjąłem pracę w Warszawie. Przyjeżdżając do Krzepic miałem możliwość już „dorosłych” spotkań i rozmów z p. Aleksym Ryło, który – nieoczekiwanie dla mnie – okazał się wspaniałym rozmówcą z poczuciem humoru i dystansu wobec rzeczywistości. Bardzo lubił dzieci (małżeństwo Ryłów było bezdzietne) i lubił siadywać na ławeczce przed naszym domem i patrzeć na bawiące się maluchy – moją córeczkę, synka mojej siostry i synów naszej sąsiadki pani Nicponiowej, mieszkającej dotąd w piątym budyneczku dawnej szkoły.

Państwo Ryłowie kupili samochód – Trabanta. Prowadziła go pani Barbara Ryło, z różnym szczęściem, dość często zdarzały jej się stłuczki. Pan Aleksy Ryło zwykł był powtarzać ze swoistym poczuciem humoru: „Rak nie ryba, Trabant nie samochód”.

Wielka sympatią i przyjaźnią państwa Ryłów cieszył się ich pies Burek.

Aleksy Ryło z psem Burkiem

Po śmierci Aleksego Ryło pani Barbara starała się prowadzić nadal aktywne życie. Miała krewnych w Warszawie – prosiła mnie kiedyś o odwiedzenie pani Dębskiej zamieszkałej przy ulicy Emilii Plater. Przekazałem list i pozdrowienia. Moja matka – również wdowa – podtrzymywała nadal bliski kontakt z panią Barbarą. Aż do jej śmierci spędzaliśmy razem wszystkie święta.

Krzysztof Siwek
(zamieszczone 18.06.2022)

– – — – –

 

Liceum krzepickie

Ten jednopiętrowy budynek w rynku, gdzie na parterze mieści się kawiarnia, przez wiele lat funkcjonował jako liceum ogólnokształcące. Mgliście pamiętam lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku i ówczesny wygląd krzepickiego rynku – wybrukowany kocimi łbami, raz w tygodniu służył jako bazar okolicznym rolnikom bądź jako miejsce lokalnych uroczystości. W najstarszych moich fotografiach przetrwały poplamione zdjęcia jakiegoś kiermaszu uczniowskiego pod murami liceum; na innym jeszcze przedwojennym zdjęciu wykonanym przez profesjonalnego fotografa (może to był Piotr Pawłowski) widoczni są wszyscy ówcześni dostojnicy krzepiccy, a wśród nich mój Ojciec – kierownik szkoły w Kuźniczce, gdzie za kilka lat miałem się narodzić.

Fronton liceum wzbudzał respekt, a wejście od strony rynku używane było głównie przez pedagogów. Szara brać uczniowska korzystała z tylnego wejścia, od strony podwórza, którego sporą część zajmowały stojaki na rowery – podstawowy środek komunikacji większości uczniów dojeżdżających na lekcje nieraz po kilkanaście kilometrów z okolicznych wiosek. Ci z najbardziej odległych miejsc na zimę odstawiali rowery i wynajmowali „stancje” u krzepiczan – pokoiki po spartańsku umeblowane łóżkiem, stołem, krzesłem, miednicą i dzbankiem z wodą.

Patrząc wstecz, wspominając twarze i wydarzenia sprzed ponad pół wieku i cały ten wspaniały czas pomyślałem, że warto może byłoby zgromadzić w jakimś kątku Liceum nie tylko oficjalne wspomnienia – czasami pisane na koturnach i w kolorach brązu – ale opisy zwykłego życia szkolnego tamtych czasów. Mieliśmy wspaniałych pedagogów, pozwolę sobie wspomnieć niektórych:

prof. Ignacy Kozielewski – wielki znawca antyku, literatury i historii. Przedwojenny działacz harcerstwa, autor tekstu harcerskiego hymnu. Z racji przedwojennych zasług niezbyt przychylnie widziany przez władzę ludową. Uczył nas języka rosyjskiego i dotąd pamiętam oryginalne frazy „Eugeniusza Oniegina”, „Konika Garbuska” i innych perełek literatury naszych sąsiadów.

prof. Jan Pronobis – uczył jeszcze moją siostrę we wczesnych latach pięćdziesiątych, potem wyjechał na północ Polski. Wielki przyjaciel moich rodziców, jeszcze długo korespondowali po jego wyjeździe. Często składał wizyty w naszym domu, przyjeżdżał rowerem. Czasami – w zależności od postępów w nauce, jak sądzę – jego uczniowie spuszczali mu cichaczem powietrze z dętki…

prof. Jadwiga Myszczyńska – uczyła nas matematyki. Pochodziła z Warszawy. Mieszkała ze swą matką w budynku syndykatu przy wjeździe do miasta i często widzieliśmy obie panie przechadzające się po Krzepicach. Pani profesor nigdy nie wyszła za mąż – legenda, a raczej może prawda głosiła, że miała narzeczonego, który zginął w Powstaniu Warszawskim i dla jego pamięci pozostała sama… Osoba wielkiej kultury i wielkiego serca. Wybaczała nam często nasze niedoskonałości, ale potrafiła konsekwentnie egzekwować wiedzę.

Właśnie z matematyką wiąże się autentyczna anegdota, która miała miejsce podczas mojej matury pisemnej z tego przedmiotu.

Otóż w myśl zasady, że przezorny jest zawsze ubezpieczony, niektórzy uczniowie zadbali o to, by zapewnić dopływ ściągawek z rozwiązaniem trudniejszych zadań. Rozwiązywać je miał biegły ponoć w naukach ścisłych student pobliskiej Politechniki Częstochowskiej, krewny któregoś z maturzystów. Problem polegał jednak na tym, że nikt nie znał z wyprzedzeniem treści zadań. Zalakowaną kopertę otwierano na sali już po rozpoczęciu egzaminu. Stanęło na tym, że błyskawicznie skopiowane zadania zostaną wyrzucone dyskretnie na zewnątrz przez otwarte okna sali maturalnej. Tam tematy zostaną przejęte i natychmiast dostarczone matematycznemu geniuszowi, koczującemu w pobliżu. Ale to była dopiero połowa sukcesu. Jak przekazać zdającym wiadomość, że zadania zostały rozwiązane i ściągi są gotowe do zabrania? Z pomocą przyszło płomienne uczucie żywione przez naszego kolegę z młodszej klasy do jednej z maturzystek, panienki rzeczywiście wzbudzającej bicie serc u wielu. Otóż zakochany młodzian z wielkim poświęceniem zapewnił zainteresowanym przekazanie ustalonego sygnału. W czasach, gdy nie było jeszcze na wieży krzepickiego kościoła hałaśliwych kurantów, od lat w samo południe rozlegał się głos sygnaturki – małego dzwonu zawieszonego w bramie wejściowej świątyni. Tego dnia dzwon zabrzmiał o nietypowej porze – o 11.30 – ku zdumieniu krzepiczan. Nasz kolega, uwieszony szczytu metalowej bramy, walił w dzwon, jakby chciał jednocześnie powiadomić wszystkich obecnych o swym uczuciu… Pierwsza osoba, której udało się uzyskać zezwolenie na wyjście do toalety, przyniosła na salę rozwiązania zadań. I tu oszukiwana sprawiedliwość się ocknęła i zemściła strasznie – student politechniki nie rozwiązał poprawnie zadań i ci, którzy poszli na łatwiznę, oblali egzamin. Ja przez całe liceum miałem słabe oceny z matematyki, ale dobrnąłem rozpaczliwie do końca samodzielnie przez egzamin. Wspaniała pani prof. Myszczyńska potrafiła to docenić. Otrzymałem wymęczoną trójkę z minusem i komentarzem, że „co prawda nie rozwiązałem poprawnie wszystkiego, ale wykazałem samodzielność pracy…”

prof. Sikora – uczył nas tężyzny fizycznej i przysposobienia wojskowego na zaimprowizowanej na Piaskach strzelnicy i dwóch karabinków sportowych przechowywanych w wielkiej skrzyni na posterunku milicji. Cieszył się dużym posłuchem, również dosłownie – nieposłusznych chwytał za ucho i wykręcał do skutku. Ale ćwiczenia aplikowane nam w sali gimnastycznej przy ulicy Solnej wyszły nam na zdrowie. Po śmierci mojej Matki właśnie prof. Sikora zamieszkał w naszym rodzinnym domu.

prof. Antoni Kała – lubiany bardzo za młody wiek i swobodny sposób bycia. Uczył nas chemii, w związku z czym miłą rozrywką dla nas było komponowanie zawiniętych w plastelinę kulek wybuchowych z mieszanki fosforu i chloranu potasu. Kulek używało się w niedzielę, przy wychodzeniu panienek z kościoła. Umiejętnie podrzucane stromo do góry niepostrzeżenie lądowały pod nogami nieświadomych dziewcząt eksplodując z hukiem. Ich skoki i podrygi były długo i smakowicie komentowane przez pirotechników.

był również prof. K. – nauczyciel geografii, który wsławił się w naszej pamięci swymi detektywistycznymi skłonnościami. W epoce, w której kompletnie były nam nieznane narkotyki, hazard, pornografia, alkoholizm, przemoc w TV, seks przedmałżeński i inne plagi współczesnej młodzieży, a największym przestępstwem, za które groziły kary dyscyplinarne, było zdjęcie z rękawa „tarczy”, czyli plakietki z nazwą szkoły, profesor K. z własnej inicjatywy śledził wytrwale nasze życie pozaszkolne. W małym miasteczku każda osoba przechodząca ulicą była natychmiast odnotowywana, szukaliśmy więc nieco odosobnienia, spacerując wśród zieleni Zamku, przesiadując na cmentarzu bądź wędrując po drogach prowadzących z miasta do Dankowa czy do „Kończyn” (kierunek Kłobuck), gdzie wielką atrakcją była wieża triangulacyjna, na którą można było się wspiąć. Byliśmy pewni, że za naszą grupką wędrującą poboczem drogi pojawi się wkrótce cień wytrwałego pedagoga. Nie zrażały go nawet przeszkody terenowe, które pokonywaliśmy, chcąc go zniechęcić: błota, bagna, pokrzywy. Usiłował się przy tym kamuflować – udawał, że go nie ma albo że całkowicie przypadkowo spaceruje w tym samym kierunku. Co robił z rezultatami śledztwa – nie wiadomo, gdyż ani wychowawcy klasowi ani dyrektor Aleksy Ryło nie lubili donosów i nie podejmowali z reguły tematu naszych zachowań pozalekcyjnych, o ile oczywiście nie naruszały one norm obyczajowych. Zazwyczaj nie naruszały. Prof. K. miał jeszcze inne upodobanie. Jak ta kura, która gdacze widząc, że inna zniosła jajko, wytrwały pedagog, gdy tylko oberwałem dwóję z jakiegoś przedmiotu – a zdarzało mi się to niestety często – łapał za telefon i informował moich rodziców. Mieli oni dość tych telefonów, co nieraz uzewnętrzniali…

Życie toczyło się spokojnie – miasteczko liczyło niecałe 5 000 mieszkańców i wszyscy znali się nawzajem. Wagarowicze nie istnieli, czasem tylko korzystaliśmy z otwartego okna klasy na parterze, by chyłkiem wyskoczyć na świeże powietrze. Pomieszczenia klasowe były w amfiladzie – by wyjść z najdalszej klasy (tej, gdzie obecnie mieści się kawiarnia) trzeba było przejść przez dwie sąsiadujące. Gdy krewki pedagog żądał wyjścia za drzwi od jakiegoś rozrabiaki (lub kilku – bo i tak się zdarzało) – sznurek przemieszczających się winowajców zakłócał przebieg lekcji uczniom innych klas. Zawsze była to mała frajda dla wszystkich.

Główną naszą rozrywką oprócz spacerów było kino. Mieściło się w parterowym baraku należącym do ochotniczej straży pożarnej, zanim zainstalowano tam krzesła, widzowie siadywali na długich ławach. Gdy strażacy chcieli podreperować fundusz sikawkowy, urządzali zabawę taneczną, reklamowaną ręcznie malowanymi afiszami z tradycyjnym napisem: „Orkiestra doborowa, bufet sowicie zaopatrzony”. Kinowe ławy wędrowały pod ściany, orkiestra oczywiście była dęta, a w bufecie królowała czysta zwykła i piwo produkcji browaru w Kłobucku, którego smak znawcy określali dosadnie jako końskie szczyny. Wtedy to stosowano tak zwane „fikołki” czyli do kufla z onym piwem uczynny barman wlewał setkę wódki, po czym degustator nabierał niezbędnej werwy do hołubców.

Antagonizmy lokalne były wielkie. Na szczeblu naszym – pędraków – objawiało się to wzajemną wrogością chłopaków krzepiczan do chłopaków nowokrzepiczan, tych z Kuźniczki i z dalszych siół okołokrzepickich. Tak zwane „wyzywanie” niebacznego przybysza było obligatoryjne, a i czasem można było oberwać zgniłym pomidorem czy ogryzkiem. Uczucia te z wiekiem zanikały, wśród licealistów panowała wręcz solidarność i przyjaźń ugruntowana wspólną szkolną dolą. Ale nie na zabawie strażackiej! Tu po paru fikołkach odżywały wszelkie urazy, a poproszenie do tańca miejscowej dziewczyny owocowało zbiorowym mordobiciem przy użyciu sztachet wyrywanych z okolicznych płotów.

Sławą pogromcy lokalnych osiłków cieszył się syn krzepickiego dentysty, Dzinek. Na zabawie w remizie straży pożarnej w Kuźniczce tak wzburzył swym pojawieniem miejscowych chłopaków, że postanowili dać mu wycisk. W ruch oczywiście poszły sztachety i inne narzędzia rolnicze. Dzinek się nie dał i rozgromił przeciwników, a uczynił to tak skutecznie, że jego ojciec długo reperował gratis uzębienie poszkodowanym.

Warto tu wspomnieć, że onże Dzinek długo starał się o względy mojej siostry Danusi, dziewczęcia słynącego z urody i skromności. Przyjeżdżał motocyklem marki WFM albo podobnej. Podczas gdy czarował Danusię, ja cichutko podbierałem mu motor, zapalałem go w bezpiecznej odległości i jeździłem po okolicy. To, że nie wpadłem pod żaden samochód zawdzięczam temu, że wówczas po drodze Wieluń – Częstochowa przejeżdżał przeciętnie jeden samochód na godzinę, a liczniejsze furmanki łatwiej się wymijało…

Miałem rower, co już było oznaką statusu. Nie posiadał on żadnych hamulców, a ponadto w przednich widelcach miał sztyfty utrzymujące w nich koła. Wystarczało podnieść przód roweru, a przednie koło wypadało z wdziękiem. To nie były te czasy, gdy można było kupić każdą część. Najprzyjemniejszą rzeczą było zjechać pełnym pędem z góry krzepickiego rynku na dół – do kapliczki, omijając po drodze zszokowanych przechodniów. Któregoś dnia Barbara Ryło rozpoczęła lekcje od informacji: wczoraj powinnam zginąć…”. Co się stało, pani profesor?”. Krzysztof Siwek o mało nie rozjechał mnie rowerem….

I tak upływały nam dni wciąż pełne nowych wrażeń, aż nastał wieczór balu maturalnego, podczas którego odśpiewaliśmy tradycyjne „Upływa szybko życie, jak potok płynie czas, za rok, za dzień, za chwilę razem nie będzie nas”. Dwudziestoparoosobowa gromadka rozstała się na zawsze.

Ja wybrałem studia filologiczne na Uniwersytecie Wrocławskim (wówczas imienia Bolesława Bieruta!), ze specjalizacją literatury średniowiecznej, a pracę magisterską pisałem o Diariuszu peregrynacji włoskiej, hiszpańskiej i portugalskiej anonimowego polskiego szlachcica. Po ich ukończeniu, ze znajomością języków łaciny i angielskiego podjąłem, jak wielu moich kolegów, pracę w dziennikarstwie, aż nadarzyła się okazja podjęcia pracy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w Warszawie. Tam poznałem świetnie język francuski i w 1972 roku zostałem wysłany na staż do Wydziału Konsularnego Ambasady PRL w Rzymie. To było olśnienie. Język włoski chłonąłem dosłownie przez skórę i dotąd mam sporo książek i publikacji w tym języku. W 1974 zostałem mianowany attaché` prasowym Ambasady w randze III sekretarza, potem II sekretarza i pracowałem na tym stanowisku do 1979 roku. W 1988 roku wróciłem na to stanowisko jako I sekretarz, ale w 1989 roku jesienią, po zmianach, wróciłem do kraju.

Dzięki perfekcyjnej znajomości języka włoskiego w mowie i piśmie zająłem się pomocą dla włoskich inwestorów w Polsce. Aż w 1992 pojawiła się w Polsce telewizja prywatna Polonia 1 Nikoli Grauso. W biurze prasowym tej telewizji zajmowałem się analizą publikacji polskiej prasy na temat tej telewizji i sprawozdania w języku włoskim wysyłałem codziennie do biura Grauso na Sardynię.

Nicola Grauso nie dostał niestety w 1995 roku licencji i niestety jego telewizja przestała istnieć w Polsce. Ale Włosi otrzymali kontrakt firmy Saint Gobain na budowę huty szkła w Strzemieszycach w Dąbrowie Górniczej. Tam przez dwa i pół roku pracowałem jako asystent szefa budowy.

W kolejnych latach pomagałem innym Włochom w ich inwestycjach w Polsce.

W międzyczasie kultywowałem moją pasję fotograficzną. Mam kilkadziesiąt zdjęć z lat licealnych! I kilkadziesiąt tysięcy fotografii z lat studenckich i pobytu w Italii. I tak zaczęła się moja przygoda z polskim brydżem – aż zostałem mianowany oficjalnym fotografem PZBS.

I to trwa do dzisiaj.

Krzysztof Siwek
(14.05.2022)

– – — – –

 

Szkolne wspomnienia z Panem Prof. Marianem

Pamiętam jak dziś, zorganizowaliśmy zbiórkę w ramach akcji Szlachetna Paczka. Pan Marian bardzo się zaangażował, był w szkole wówczas z odwiedzinami. Zbiórka miała trafić między innymi do szpitala w Zabrzu. Pan Marian bardzo się cieszył na nasz przyjazd. Po zebraniu najpotrzebniejszych rzeczy, rankiem udaliśmy się do Zabrza, a tam czekał na nas z uśmiechem Pan Doktor. Spotkaliśmy się z wielką serdecznością, zostaliśmy przyjęci jak goście, a przecież przywieźliśmy tylko dary… Pan Marian przedstawił naszą delegację personelowi. Przekazaliśmy wszystkie rzeczy, a następnie Pan Profesor oprowadził nas po szpitalu, opowiadając wspaniałe historie. Dlaczego wspaniałe? Ponieważ to historie prawdziwe, przede wszystkim o życiu, zaangażowaniu, ratowaniu i pasji. Świętej Pamięci Pan Marian był wspaniałym człowiekiem o wielkim sercu. Na zawsze pozostaną w mojej pamięci uśmiechy wymieniane na korytarzach szpitala zwyczajnie z pacjentami. Uśmiechy szczere i prawdziwe… Bo taki był Pan Marian – szczery i prawdziwy! Na zawsze w naszych sercach.

Monika Mrożek
(22.03.2022)